Nie ćwiczę dla zdrowia i nie robię 10 tysięcy kroków - o 9 filarze jedzenia intuicyjnego
Nie robię niczego co modne. Czy mam prawo dorzucić swoje trzy grosze do rozmowy o ruchu?
Jak tam twoja relacja z ruchem?
Moja była kiepska.
Jako dziecko kochałam każdą formę zabawy ruchowej – rower, sanki, klasy, skakankę. Wszystko do czasu. W okolicach piątej–szóstej klasy uświadomiono mi na wuefie, że jestem niezgrabna i beznadziejna we wszystkim, co związane z ćwiczeniami. Nie mam żalu. Ktoś inny tak się czuł na matematyce.
Później – już jako dorosła – nauczyłam się, że ruszamy się tylko po to, żeby spalać tłuszcz.
tutaj możesz obejrzeć lub wysłuchać to, co jest w tym wpisie:
Pot to łzy tłuszczu, tak się mówiło. I tak właśnie przestałam czuć przyjemność z aktywności. Ruszałam się tylko, gdy się odchudzałam. A że odchudzałam się w sumie przez osiemnaście lat… no to tego ruchu było sporo. I nienawidziłam go.
Najgorsze było dociągnięcie do końca 45-minutowego treningu. Zwykle niedopasowanego do mojego poziomu sprawności, ani do energii, którą miałam danego dnia.
Zero przestrzeni na regenerację. Chodziło tylko o to, żeby wycisnąć z siebie jak najwięcej kalorii. Oczywiście się przemęczałam i tego samego dnia, po takim wycisku nie miałam już siły na nic innego, poza leżakowaniem na kanapie.
I to doświadczenie utkwiło w głowie, że 45 minut dania sobie w kość:
„będzie bolało, ale efekty wynagrodzą ten ból”.
Nigdy nie wynagrodziło.
Tak właśnie żyłam – od czasów treningów z Mel B, przez Skalpel, Turbo Spalanie, Fitness Blender.
Nie ważne, jaka wiadomość kryła się za ćwiczeniem – chodziło tylko o bycie chudą. Tylko to się liczyło. Później pojawiło się „strong is the new skinny”, ale nadal chodziło o to samo: mieć niski poziom tkanki tłuszczowej, żeby mięśnie w ogóle było widać.
Dziś sporo się zmieniło. Coraz więcej osób daje sobie (i innym) przyzwolenie na mniej idealne ciało. Ale to nie jest medialne.
Pomiędzy hasłami o samoakceptacji i czułości dla siebie, prędzej czy później wraca temat „metamorfoz” i „talii osy”.
Nie mam pretensji.
Niech sobie będą, bo to jest biznes.
Biznes oparty na kobiecych kompleksach.
Na kompleksach, które wiążą się z uprzedmiotowieniem kobiecego ciała.
Mnie tam już nie ma.
Ale dojście do tego miejsca kosztowało mnie ogrom pracy.
Lata przekonywania siebie, że ruch ma być „dla zdrowia” – niczego nie zmieniły.
To była zawsze ściema. Kiedy jesteś tak głęboko zaprogramowana, że aktywność = modelowanie sylwetki, to żadne racjonalne argumenty nie wystarczą.
Dziewiąty filar jedzenia intuicyjnego mówi: Ruszaj się, by poczuć różnicę. Poczuj – a nie zobacz.
Zajęło mi sześć lat, żeby to zrozumieć.
Odseparowanie się od bełkotu fit biznesu nie jest łatwe.
Wyrabiamy sobie przekonanie, że ćwiczenia mają przynosić efekty wizualne. Jeśli już ćwiczysz – to oczekujesz zmian sylwetki, i twoje otoczenie też.
Ja nie mam tak niskiego poziomu tkanki tłuszczowej, żeby było widać moje mięśnie. A kiedyś, gdy miałam – byłam tak wycieńczona restrykcyjnymi dietami, że nie miałam siły, by mięśnie zbudować.
Wiele razy próbowałam podejść do 9 filaru jedzenia intuicyjnego, ale zawsze z niewłaściwych powodów.
Chciałam efektu wow. Chciałam się zmienić.
Patrzcie, ćwiczę – i mam.
Ale ruch nie musi być po to.
Oczywiście może, jeśli ktoś chce.
Ale jeśli traktujemy go tylko jako drogę do rzeźby – to marnujemy potężne narzędzie, które może nas wspierać na tak wielu poziomach.
Tylko że… żeby to wszystko wykorzystać, trzeba odkleić się od tej narracji. Inaczej nigdy nie poczujemy, czym aktywność naprawdę może być.
W moim życiu przyszedł moment, że musiałam zacząć ćwiczyć.
I wtedy gdy miałam namacalny, ludzki powód – w końcu wszystko puściło.
Pogodziłam się z tym, że mam ciężkie, niezgrabne ciało. Nie oczekiwałam już rzeźby ani chudnięcia. Wiedziałam, czego oczekuje.
Ale nie zaczęłam ćwiczyć dla zdrowia.
Ja uciekam od bólu i biegnę za przyjemnością, jak przeciętny człowiek.
Dopiero kiedy pozwoliłam sobie być przeciętna – wszystko kliknęło.
Bo wcześniej żyłam w iluzji, że jestem silniejsza, ambitniejsza, wytrwalsza.
Pozwoliłam temu odejść i zaczęłam pracować z ciałem, które mam.
Zdrowie to dla mnie abstrakcyjne hasło. Nie potrafię działać dla ideałów, których nie mogę dotknąć.
Nie ćwiczę też dla sylwetki.
Po 24 latach od pierwszej diety zrozumiałam, że nigdy nie będę mieć fit ciała.
Zawsze byłam, jestem i będę większa.
Moje mięśnie chowają się pod fałdką tłuszczu – może się wstydzą?
Mimo to ćwiczę.
Od pewnego czasu nawet sześć razy w tygodniu i nie mogę przestać, bo tyle potrzebuje moje ciało, żeby funkcjonować.
Bez ćwiczeń:
– Nie śpię.
– Wpadam w stany depresyjne.
– Nie mam energii ani do pracy, ani do rozmów (a rozmowy to moja praca).
– Nie mam odporności na stres – rozsypuję się przy byle napięciu.
– Mam w głowie miliony myśli, których nie potrafię ułożyć.
– Męczy mnie stimowanie.
– Nie ogarniam...
Odkryłam, że nie mogę mieć dni bez ruchu.
Jeden dzień w tygodniu w ramach regeneracji mogę poświęcić na „tylko” spacer.
Jeśli zrobię dwudniową przerwę od ustrukturyzowanych ćwiczeń – staję się niespokojna i poirytowana.
Dla mnie codzienny ruch to lek.
Ustabilizowałam swoje problemy ćwiczeniami.
Nie mówię, że każdy może. Ale ja – tak.
Nie robię już 10 tysięcy kroków.
Po trzech latach nabożnego ich liczenia mogę stwierdzić, że nie dają mi ulgi.
Męczą, nie regulują, trwają za długo.
Jak udało mi się dojść do regularnych ćwiczeń?
Po złych wspomnieniach z uciążliwymi treningami zaczęłam oswajać się z nową dyscypliną, ćwicząc 10 minut dziennie.
Była to delikatna gimnastyka dla początkujących. Chodziło tylko o to, żeby sobie udowodnić, że dyscyplina nie musi oznaczać katorgi.
I to się sprawdziło. Zaufałam w swoją zdolność utrzymania dyscypliny i odczarowałam niesmak bólu złych treningów.
Później zaczęłam robić to, co było wesołe. Postawiłam na aerobik z lat 80. i 90. Było w tym mnóstwo śmiechu i pozytywnej energii. I tak, powoli nastało dziś.
Ale do tego trzeba dojść.
Od tego się nie zaczyna.
Dziś mój trening trwa 20, maksymalnie 30 minut (choć teraz czuję po kościach że potrzebuję godzinnej, porządnej gimnastyki, jeśli znajdę czas).
Poziom zaawansowania zawsze zależy od tego, ile mam siły danego dnia. Modyfikuję treningi. Nie ćwiczę więcej niż czuję, że mogę.
Nie mam potrzeby niczego udowadniać.
Ćwiczę, bo ból braku ruchu jest większy niż wysiłek.
Ćwiczę, bo po treningu przez chwilę czuję, jakbym mogła wszystko.
Nie pokonuję swoich granic.
Nie robię więcej, niż moje ciało chce.
Mam gdzieś pokonywanie słabości.
Chcę dobrze spać.
Chcę chodzić bez bólu.
Chcę sobie radzić z napięciem.
Mieć czystą głowę.
Stabilną energię przez cały dzień.
Odporność psychiczną.
Radzić sobie z napięciem.
Czuć radość.
Więc ćwiczę.
Bo czuję różnicę.
I potrzebowałam sześciu lat, żeby to naprawdę zrozumieć, lub 24 lat bo przecież tyle minęło od rozpoczęcia mojej pierwszej diety.
Czujesz, że znalazła_eś się na dietetycznym dnie i nie widzisz światełka w tunelu? Też tam byłam. Na bazie swojego doświadczenia i historii moich klientek napisałam opracowanie „Normalnie po diecie. Dlaczego tracisz kontrolę”.
Skorzystaj już dziś.
Szkoda się męczyć.
Ćwiczę. Ale bez szału. za to codziennie. Max 15 minut, bo zmęczenie mnie wkurza ;). Nie wiem czy to się w ogóle liczy, tym bardziej, że akurat w tym sezonie "tyję z powietrza ;), ale czuję się wyprostowana, wyciągnięta i sprawna. Zawsze coś ;). PS. podskakuję też na trampolinie ;)
Ja wiem że to krótkie zdanie to nie esencja artykułu ale tekst nie mam żalu robi bardzo dobrą robotę.